Książka 2 mc przed wydaniem wspina się na Top empiku. Gratuluje autorce :O)
Fragment II
Szczęśliwy długopis, który kupiłam specjalnie na tę chwilę, wyślizgiwał się ze spoconych palców, gdy składałam swój podpis na dokumencie obwieszczającym, że oto stało się. Mały biały dom bez łap jest mój. Jeszcze tylko opłaty, pospieszne pożegnanie i wybiegłam na ulicę, rozdygotana ze wzruszenia i niedawnego strachu. Ostrożnie otworzyłam akt notarialny, jeszcze raz przeczytałam od deski do deski i… ucałowałam zadrukowane kartki, a potem przycisnęłam je do piersi.
Tego dnia mijani na ulicy ludzie widzieli najszczęśliwszą osobę na tej planecie. Właścicielkę leśnej działki, domu mieszkalnego i budynku gospodarczego. No i rzeki, choć właścicielką Liwca byłam zaledwie duchowo. Duchowo adoptowałam również wszystkie drzewa i krzewy z lasu okalającego mój dom oraz skrzydlatych i czworonożnych mieszkańców. Od ryjówki po sowę. Nie wiem wprawdzie, jak będę opiekowała się ryjówką, nie mówiąc o sowie, ale mniejsza o to. Postaram się.
Jeszcze tego samego wieczoru zamieszkała w mojej kawalerce Księżniczka Tosia.
Nigdy nie miałam kota. Obserwowałam te zwierzaki u znajomych i zastanawiałam się, co ich w tych samolubnych, chodzących własnymi drogami stworzeniach tak fascynuje. Tę prawdę trzeba odkryć samemu „na własnym kocie”…
Tosia — kocia piękność koloru kawy ze śmietanką (zostały jej ślady tej śmietanki na pyszczku i łapkach) — stanęła pośrodku korytarzyka, tam gdzie ją postawiłam po wyjęciu zza pazuchy, otrząsnęła się, poprawiając nieco włos, i z pytaniem w błękitnych oczach: „No, jestem u siebie, gdzie miska?” — ruszyła na obchód.
Przez blisko trzy godziny widziałam ją wszędzie: w łazience (nie, tu nie ma miski), w lodówce (nie, tu za zimno), na balkonie (nie, tu za gorąco), w szafie (nie, tu za pachnąco), na szafie (nie, tu za wysoko), w bucie (nie, tu za ciemno), i w końcu zaczęłam podejrzewać, że kupiłam pięć Toś, nie jedną, albo ta jedna w tempie ekspresowym wypączkowała nowe Tosie. Była wprawdzie mała: ot, wielkości dwóch dłoni, akurat tyle, by zmieścić się do buta, ale za to liczna.
Wreszcie, po trzygodzinnych poszukiwaniach, odkryła miskę z jedzonkiem i kuwetę w… korytarzyku — tym samym, z którego wyruszyła. Alleluja! I już widziałam, że będę miała sierotę, nie kota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz